Wywrotowy album koncepcyjny luzujący binarne postrzeganie tożsamości i rozszerzający spektrum rocka.
24
Owszem, koncepcji dekadenckiej gwiazdy rocka z kosmosu z piątej płyty Bowiego nie sposób odmówić rewolucyjnego charakteru, ale prawdziwego przewrotu artysta dokonał w warstwie muzycznej, tworząc utwory zarazem piękne i brutalne („Moonage Daydream”, „Suffragette City”), teatralnie dramatyczne, a jednocześnie intymne („Five Years”) czy emanujące pierwotną punkową energią („Hang On to Yourself”). Pojawiła się nawet kompozycja o kabaretowym zacięciu („Rock ’n’ Roll Suicide”), zapewne skierowana do osób, które na wieść o kosmicznej płycie Bowiego co najwyżej popukałyby się w czoło. W „Ziggy Stardust” artysta mówi na swój temat w trzeciej osobie, ale jest przy tym tak arogancki, że ginie z rąk własnych fanów, w „Star” z kolei zdradza utopijne przekonanie, że rock’n’roll zbawi świat, i gotowy jest oddać życie, by dowieść swojej racji. Brak autentyczności go dobija, ale i wyzwala.
Płyta pomogła podważyć „jedyne słuszne” normy dotyczące płci, seksualności, tożsamości i zachowań, a także poszerzyła słownik mainstreamowego rocka, czerpiąc z bardziej wyrafinowanego pod tym względem podziemia. Określanie Bowiego mianem niepoważnego czy nieautentycznego było chybione — podobnie jak Warhol muzyk traktował swoją twórczość jak syntezę własnych zainteresowań. W tamtych czasach płyta okazała się rewolucyjna pod wieloma względami, ale już wtedy opowiadała o przesyconej ideami i koncepcjami przyszłości, którą dzisiaj znamy — w której wybór dostępnych treści też zyskuje rangę twórczości.
„To był jego utwór o Hendriksie. Gdy Bowie zobaczył go po raz pierwszy w Londynie, wszyscy jeździli po Jimim, ale on nic sobie z tego nie robił. Powiem więcej, obrócił to na swoją korzyść”.